Exclusive beauty 2019 czyli moje luksusowe odkrycia w mijającym roku…
Podsumowania mają to do siebie, że trzeba wybierać z niezliczonej liczby wydarzeń, miejsc czy zapachów, które mieliśmy okazję zobaczyć. Każde z nich na swój sposób było wyjątkowe i w danym momencie niejednokrotnie najlepsze.
Mam o tyle ułatwione zadanie w kwestii podsumowania tego roku w dziale beauty, że bloga prowadzę dopiero od niespełna 4 miesięcy, a o niektórych moich niekwestionowanych zwycięzcach w swoich kategoriach nie miałam jeszcze okazji Wam napisać.
Zaczynam od produktu, który pomimo upływu czasu nie stracił niczego w moich oczach.
Mowa tu o niekwestionowanym zwycięzcy w całym dziale beauty – dla mnie to po prostu produkt 2019 roku. Nie będę się o nim rozpisywać – wszystko macie w TYM poście. Nic, ale to kompletnie nic się nie zmieniło poza chyba jeszcze większą moją miłością do tej bazy.
Miało być luksusowo i chyba nie można wyobrazić sobie nic bardziej ekskluzywnego niż bajońsko drogi Sisley Restorative Hand Cream.
Muszę przyznać, że miałam już wiele kremów do rąk – z tych bardziej przystępnych cenowo uwielbiam The Body Shop Shea Hand Cream. Wcześniej w moje ręce trafił równie luksusowy kosmetyk do dłoni – La Mer The Hand Treatment.
Wiecie, że bardzo lubię i szanuję tę markę, ale ich krem do dłoni nie był niczym nadzwyczajnym. Jeśli ktoś z założenia nie sięga po produkty z niższej półki to nie ma sprawy – na pewno nie będzie zawiedziony, produkt nie pozostawia ciężkiego tłustego filmu na dłoniach i ładnie się wchłania, ale żebym zobaczyła jakąś wyraźną różnicę – hmmm nie.
Wracając do tego, który widzicie na zdjęciu powyżej – jest obłędny. Doskonale wpływa nie tylko na kondycję skóry naszych dłoni, ale także na skórki i paznokcie. Ma lekko „mydlany” zapach, ale ten dość szybko się ulatnia, a skóra po nim jest ultra gładka. Jak wiecie nie lubię „tłustych” kosmetyków i ten krem jest pod tym względem idealny – zero tłustej warstwy, dodatkowo jest mega wydajny i bardzo ładnie wygląda na toaletce jeśli dla kogoś jest to istotne 😉
Choć w tym roku w trakcie naszej jesienno-wiosennej zimy, nie miałam okazji przetestować go na mrozie, to już przy grzejących kaloryferach tak – i sprawdza się genialnie – zero suchej, spierzchniętej skóry i brzydkich skórek – Polecam z czystym sumieniem.
Do Sisley jeszcze wrócimy, ale chciałam przedstawić Wam genialny produkt od marki La Mer.
Jest to zupełna nowość i w mojej kosmetyczce gości od niewiele ponad miesiąca, ale zdążył stać się moim ulubionym produktem do twarzy.
Nie dość, że perfekcyjnie wygląda na skórze w opcji no makeup to stanowi doskonałą bazę pod podkład czy krem CC lub BB jeśli chcemy odrobinę więcej rozświetlenia. Ładnie wyrównuje koloryt, nic się nie roluje, nie zapycha, a glow naszej skóry wygląda po prostu świeżo i zdrowo bez żadnej przesady. Myślę, że nawet te z Was, które są posiadaczkami cery tłustej mogłyby sobie na niego pozwolić.
W zeszłym roku kupiłam podobny produkt z edycji limitowanej, ale jego błysk był potężny i miał zdecydowanie mniej substancji odżywczych – nie było mowy o tym, żeby zastąpił krem.
La Mer Hydrating Illuminator ma wejść do regularnej oferty więc myślę, że nie będzie to moje ostatnie opakowanie tego nawilżającego kremu rozświetlającego – POLECAM.
Znów La Mer, jednak na tym zdjęciu pojawia się nie jeden, a dwóch moich ulubieńców.
La Mer The Powder, bo o nim tu mowa jest pudrem nie tylko kultowym, ale przede wszystkim genialnym. Jest wart wydanych na niego pieniędzy – ja swój mam już od dawna, a dna nadal nie widać. Dołączony puszek nie jest tragiczny, ale dla mnie mało precyzyjny i miałam wrażenie, że w niektórych partiach twarzy nakładałam nim zbyt wiele przy aplikacji.
Jest pudrem ultra dobro zmielonym, dzięki czemu świetnie się rozprowadza, nie wchodzi w załamania i nie podkreśla zmarszczek. Daje bardzo bardzo subtelny glow, a właściwie raczej efekt soft focus, dzięki czemu cera wydaje się być wygładzona. Niezaprzeczalnym plusem jest też fakt, że nie znalazł się jeszcze taki podkład z którym byłoby mu nie po drodze.
Jeśli chcesz mieć jeden doskonały puder sypki to nie ma innego kandydata wg. mojej opinii.
Cena choć nie należy do najniższych zwróci się nam z nawiązką ze względu na wydajność w stosunku do innych tego typu produktów. Dodatkowo przy wszelkich akcjach promocyjnych dotyczących makijażu można go dostać od -15 do – 30% – tak jak w tej chwili do końca roku w perfumeriach Douglas i Douglas.pl, a to już całkiem zmienia postać rzeczy.
Jego nieodzownym towarzyszem jest najlepszy na świecie Pędzel La Mer Skincolor. Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady – to po prostu pędzel mojego życia!
Kiedy pierwszy raz o nim usłyszałam i zaczęłam czytać więcej i oglądać recenzje, byłam sceptycznie nastawiona – matko ile można wydać na jeden pędzelek?!
Okazuje się, że można wydać i to sporo, a na dodatek być z tego tytułu wielce szczęśliwym. Myję go regularnie, a on nadal prezentuje się jak w dniu zakupu, omiata twarz w sposób tak przyjemny i precyzyjny zarazem, że jest to nie do wytłumaczenia słowami. Kiedyś trafiłam na masaż i makijaż kosmetykami La Mer – już wtedy wiedziałam, że kiedyś będzie mój.
Tej decyzji nie żałuję do dziś. – Polecam bez żadnego „ale”.
Kosmetyki i świece od Jo Malone London zagościły w naszym domu niespełna 2 miesiące temu po prawie 2 letnich przymiarkach.
O moich pierwszych zakupach pisałam Wam TUTAJ.
Od tego czasu w nasze progi zawitała nie jedna, a 2 świece ze świątecznej edycji Orange Bitters, a co ważniejsze w tym zestawieniu – perfumy z limitowanej edycji Jo Malone London Rose & Magnolia.
Jest to zapach dekadencki, mocny, a jednocześnie orzeźwiający. Idealnie wpisuje się w klimat zarówno świątecznej atmosfery jak i sylwestrowego szaleństwa. Jak na moje ulubione zapachy przystało nie zabrakło tutaj paczuli oraz ambry, które w bazie zmysłowo otulają zarówno magnolię jak i aromaty kwiatów róży majowej i damasceńskiej. Kiedy mam go na sobie czuję się zmysłowo, lekko drapieżnie i dobrze bez względu na to co mam w danej chwili na sobie. Pewność siebie gwarantowana! Jeśli macie szansę gdzieś jeszcze je dorwać POLECAM – w odróżnieniu od edycji świątecznej, która pojawia się cyklicznie w tym okresie – ta kompozycja jest prawdziwie limitowana i jednorazowa, zatem szansa na to, że połowa Waszych znajomych będzie tym pachnieć jest znikoma. Jest to wybitnie trwały zapach, który spokojnie utrzymuje się cały dzień, a na ubraniach np. kominie w charakterze szalika spokojnie ponad 2-3 doby.
Szkoda mi tylko, że ja też po skończeniu flakonu już ich mieć nie będę 🙁
To już ostatni produkt od La Mer w tym zestawieniu.
Przyszła pora na The Mist La Mer – to coś więcej. Więcej niż tylko mgiełka, więcej niż tonik – to ideał.
Znajdą się ludzie, którzy uważają tę mgiełkę za produkt nie wart takiego szumu. Sama długo nosiłam się z zamiarem zakupu – miałam 3 butelki La Mer The Tonic, który jest doskonałym produktem i co ważniejsze znacznie tańszym produktem, miałam też całkowity niewypał jeśli chodzi o produkty marki czyli La Mer The Brightening Lotion – tonik rozjaśniający przebarwienia – nie dość, że był makabrycznie wydajny (tak wiem jak to brzmi, ale zwyczajnie nie mogłam się doczekać kiedy go wykończę) to okropnie pachniał ziołowymi ekstraktami i zupełnie nie rozjaśnił żadnych moich przebarwień.
Natomiast ten – ten jest dziełem sztuki jeśli chodzi o tonizację skóry, regulację Ph, redukcję zaczerwienienia, wyciszanie skóry twarzy, nawilżanie i pomoc w szybszym regenerowaniu się skóry po wszelkich uszkodzeniach. Jest jeszcze wisienka na torcie – sprzyja ekologii, gdyż do aplikacji tego toniku nie potrzebujemy wacików.
Obłędnie pachnie różami, ale nie takimi „mydlanymi”, może być stosowany jako mgiełka odświeżająca, a zamontowany wewnątrz butelki magnes bezustannie ładuje składniki dostarczane naszej skórze – jak to działa nie pytajcie – ale wiem, że działa! Nie sądzę, żebym w najbliższym czasie zmieniła ten tonik na jakikolwiek inny.
11/10 to skromna ocena 😉
Na koniec produkt o którym nie będę się rozpisywać, bo wszystko macie już w tym obszernym poście. Nie wyobrażałam sobie tego by ta maska nie pojawiła się w tym zestawieniu – znam już kilka osób, które ją zakupiły i tak jak ja żadna z nich nie jest nią zawiedziona.
Autentycznie jest to nadal najcudowniejsza cześć mojej wieczornej rutyny pielęgnacyjnej 2-3 razy w tygodniu. Zasypianie z tym zapachem na twarzy to sama rozkosz, a moja mama, która spędzała z nami Wigilię i spała u nas – rano nie mogła się nachwalić tej maski.
Ponieważ używam jej od października i nadal mam ponad połowę tubki mogę z czystym sumieniem potwierdzić kwestię jej wydajności. Po prostu SZTOS.
Chciałabym Wam wszystkim z osobna podziękować za to, że tu ze mną jesteście, a także za to, że to dzięki Wam chce mi się robić i próbować jeszcze więcej.
Ten blog nie istniałby bez Was, bez Waszych komentarzy, maili czy rozmów via Instagram.
Kontakt z Wami jest dla mnie olbrzymią inspiracją, dlatego na 2020 rok planuję nowe przedsięwzięcia już nie tylko na ComfortInBeauty.PL czy na wspomnianym wcześniej Instagramie – obiecuję, że dowiecie się o tym pierwsi 🙂 2020 nadchodzę!!!
Do zobaczenia w przyszłym roku.
Patrycja
5 komentarzy
Pingback:
Marta
Hej, testowałaś może krem sisley soin velours? Krem do twarzy na dzień, nawilżający? Ciekawa jestem Twojej opinii, ja miałam próbkę która wystarczyła mi ma kilka dni. Chciałabym poznać opinie osoby która testowała krem nieco dłużej.
comfortinbeauty
Niestety nie miałam okazji więc nie pomogę – ale radzę zajrzeć na insta do queen of the skin – jeśli ona nie próbowała będzie pewnie wiedziała kto 😉
Pingback:
Pingback: